wtorek, 9 września 2014

2. ROZMOWA

Gdy Hermiona szła wraz z Dumbledorem drogą, która ciągnęła się między Hogsmade a Hogwartem, nie miała czym zająć myśli. Wcześniej, w pociągu, próbowała je odgonić – czytała książkę i skupiała się tylko na tym, teraz jednak nie było ucieczki. Dopiero teraz dotarło do niej, że nie ma rodziny. Nie ma domu. Nie ma dokąd i do kogo wrócić. Była sama. Te myśli ją przytłaczały… Ciężko jej było zaakceptować, że pozbawiła swoich rodziców wspomnień. Próbowała pokrzepić się myślą, że zrobiła to dla ich dobra, jednak zaraz potem przypominała sobie, że to ona naraziła ich na niebezpieczeństwo prawie dziesięć lat temu.
„Dziesięć lat! Szmat czasu!” – pomyślała. Rodzice – państwo Granger – sprawili, że stała się dobrą osobą, a przynajmniej jako taką się postrzegała. Mimo że sprzeciwiała się woli Voldemorta, jego wpływ był widoczny. Przypomniała sobie, jak o mało co nie puściły jej nerwy w drugiej klasie, kiedy Malfoy nazwał ją szlamą. Nie wierzyła w ideologię czysto krwistych, nie potępiała mugolaków, jednak nazwanie jej szlamą było dla niej czymś strasznym. Jakby uwłaczało to jej godności! Na szczęście jej uwagę odwrócił Ron, gdyby nie to, ta konfrontacja mogłaby się skończyć nieciekawie dla dziedzica rodziny Malfoy.
Kolejna taka sytuacja miała miejsce w następnej, trzeciej klasie. Mając dość wyzwisk, złośliwych komentarzy postanowiła wyładować się na Malfoy’u. Do tej pory Ron chwalił ją za profesjonalny prawy sierpowy, którym złamała nos Ślizgonowi… Jednak ona tego żałowała. Żałowała, że dała się ponieś emocjom i wykorzystała umiejętność, której nauczyła się od biologicznego ojca.
Gdy wraz z Dyrektorem przekroczyła mury Hogwartu, jej myśli na powrót stały się skupione. Przestała wspominać i skierowała je na odpowiedni tok. Obawiała się, że Dumbledore po tym, co od niej usłyszy każe jej wynieść się z tej szkoły, albo zapragnie wymienić ją na okup.
Staruszek przepuścił ją w drzwiach i razem skierowali się w kierunku jego gabinetu. Dyrektor zaprosił ją gestem („Czekoladowe trufle! Przepyszny smakołyk…”).
Hermiona rozejrzała się po gabinecie. Nie zmienił się odkąd była w nim pierwszy raz – na jej pierwszym roku nauki, kiedy zapoznawał ją i resztę mugolaków z światem czarodziei.
– Z jaką sprawą przychodzisz tutaj, panno Granger? – zapytał po tym, jak rozsiadł się na swoim miejscu.
– Voldemort ma… potomka – powiedziała niepewnie. Nagle informowanie Dumbledora nie wydało jej się dobrym pomysłem… Przyjście do niego wydało się jej jednak naturalne… Mimo że wiedziała, że mężczyzna, który przed nią siedział, zlecił jej zabójstwo, miała do niego wielkie zaufanie.
– Mogę zapytać, skąd ma panna takie informacje? – zapytał spokojnie, zachowując pokerową twarzy. Nic nie zdradzało, że zdenerwował się tym stwierdzeniem. Jego twarz była spokojna, nawet jeden mięsień w jego ciele nie drgnął, oczy nie poruszyły się nawet o milimetr, ciągle wpatrując się w rozmówczynię.
– Można powiedzieć… Że mam te informacje bezpośrednio z źródła… – Duymbledore poruszył się i zmienił postawę na, z pozoru, bardziej swobodną, jednak instynkt, który powoli budził się w niej po dziesięciu latach, mówił jej, że staruszek ma teraz łatwiejszy dostęp do różdżki. W obecnej chwili, jak oszacowała Hermiona, był w stanie wyciągnąć ją i rzucić na nią zaklęcie, zanim zdążyłaby chociażby pomyśleć, że powinna użyć swojej.
– Wybacz mi, ale jestem już starym człowiekiem i nie za bardzo rozumiem… – powiedział spokojnie, poprawiając okulary.
– Chcę powiedzieć, że osoba, na którą wydał pan wyrok dziesięć lat temu, wciąż żyje, a ja wiem kim jest… – odparła grzecznie, choć za szybko, by nie brzmieć na zdenerwowaną, Hermiona.
– Panno Granger. Musi mi panna powiedzieć wszystko co wie natychmiast. Trzeba tę osobę znaleźć i jak najszybciej zenu… Z nią porozmawiać – zająknął się Dumbledore. Hermiona popatrzyła na niego…
Szybko przekalkulowała opłacalność zdradzenia siebie. Zdawała sobie sprawę, że Dyrektor nie wie, że dziecko Voldemorta uciekło od niego. Był przekonany, że jest ono niebezpieczne dla sprawy Zakonu Feniksa. Oczywiście najlepszym wyjściem byłoby, jak prawie wypowiedział to Dumbledore, zneutralizowanie zagrożenia. Hermiona przekonana była, że będzie miała pewne… ultimatum w postaci Harry’ego. Była pewna, że jej przyjaciel, kimkolwiek by nie była, nie zgodziłby się na jej śmierć. W takiej sytuacji Dyrektor miał związane ręce – musiał zaoferować jej azyl, żeby nic się nie stało.
– Jest ono w tym pokoju… – powiedziała cicho, choć, mimo kalkulacji, targały nią wątpliwości.
– Chcesz powiedzieć?! – Dumbledore nerwowo poprawił się w fotelu.
– Że urodziłam się jako Hermiona Riddle – odparła już pewniej.
– Czy Harry? – zapytał, a dziewczyna uśmiechnęła się w myślach.
– Nie, Harry nie wie. I wolałabym, żeby tak pozostało przynajmniej do końca wakacji. – traktowała Harrego jak brata, był jej najbliższą osobą… „Jest moją najbliższą osobą, która mnie pamięta!” – pomyślała rozpaczliwie.
– Panno Granger, chciałbym jednak zapytać, dlaczego dopiero teraz zdecydowała się panna mi to powiedzieć? Taka informacja mogła diametralnie zmienić przebieg wojny! – Szósty zmysł Hermiony, ten który informował ją o próbie manipulacji, zaczął wyć na alarm w jej głowie. Zignorowała go jednak, jak zresztą wiele podobnych alarmów tego dnia i odpowiedział na pytanie, choć nie do końca zgodnie z prawdą.
– Nie sądziłam, że ta informacja może się przydać… Widzi pan, panie Profesorze, nie jestem w żaden, poza krwią, sposób związana z Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Bo widzi pan, ja nie jestem Riddle. Jestem Granger. Zarówno z nazwiska… Jak i z wnętrza. – W pomieszczeniu zapanowała cisza. Dumbledore wpatrywał się w nią nachalnie i Hermiona źle się z tym czuła. Odwróciła więc wzrok, skupiając się na stojącym w rogu dziwnym przedmiocie.
Przypominał on dęty instrument muzyczny. Był w kolorze złota, a z jego lejkowato zakończonej końcówki wydobywał się fioletowy, rzadki dym, widoczny tylko dzięki świeczce, która stała za nim. Hermiona zastanawiała się do czego może ten przyrząd służyć – nie był to żaden ze znanych jej mugolskich ani czarodziejskich instrumentów. „To mógłby być horkruks Dumbledora…” – pomyślała nagle. Ta myśl naszła ją, ponieważ przedmiot ten kojarzył się jej z duszą dyrektora. Materiał, z którego został zrobiony, był szlachetny i czysty, kolor dymu zaś podobny do buraczanego, w jakim nosił szaty Dumbledore.
Z jej rozmyślań wyrwał ją głos Dyrektora.
– Skrzaty przetransportują panny rzeczy dopiero jutro. Mam nadzieję, że nie sprawi to pannie problemu. Może panna pożyczyć koszulę od drugiego ucznia, który przebywa w obecnej chwili w Hogwarcie. Liczę, wierzę, że jesteście już na tyle dorośli, że nie będziecie się kłócić. – Hermiona skinęła głową, wstała i ruszyła do wyjścia pod bacznym spojrzeniem Dumbledora. – Jutro wyjeżdżam i nie będzie mnie do końca tego miesiąca – powiedział, gdy przechodziła przez próg.
– Dobrze, panie profesorze – odpowiedziała Hermiona.
Kiedy wyszła z gabinetu dyrektora, skierowała się w kierunku wierzy Gryffindoru. Kiedy doszła do portretu Grubej Damy, przypomniała sobie, że nie zna hasła. Gdy jednak spojrzała na obraz, zauważyła, że ramy są puste.
– Po prostu popchnij go. Dama wyjechała do swojej przyjaciółki na siódme piętro i nie wróci do końca roku szkolnego – powiedziała kobieta z portretu obok. Dziewczyna podziękowała i weszła do pokoju wspólnego Gryffindoru. Lubiła kolory, jakie tam panowały. Szkarłatny kojarzył się jej krwią – czymś co jest naturalne, ludzkie. Złoto zaś ze szlachetnością…
 Pamiętała jak w pierwszej klasie Tiara chciała przydzielić ją do Slytherinu. Powiedziała jej wtedy, że nie chce być taka jak ojciec. Zdziwiła się, gdy Tiara wykrzyknęła: „Gryffindor”. Myślała, że trafi do Ravenclavu. Była bardzo pozytywnie zaskoczona, jednak do tej pory nie wiedziała, dlaczego trafiła do tego domu. Nie miała cech prawdziwego Gryfona – nie była odważna, a skaziła się już czarną magią. Tak rozmyślając, weszła po schodach do swojego dormitorium. Zauważyła, że na drzwiach na tabliczce z nazwiskami jej i jej współlokatorek nie znajduje się już „Hermiona Granger”. Patrząc na nazwisko swojego ojca, Miona poczuła obrzydzenie. Wolała być „szlamą Granger” niż córką Voldemorta.
Stojąc nieruchomo, dziewczyna myślała nad swoim życiem w kłamstwie. Bała się, że Dumbledore będzie chciał od niej czegoś. Bała się reakcji Harrego i Ginny, i Rona.

– Chyba muszę znaleźć tego ucznia… – powiedziała do siebie i westchnęła.

Dla CzulkoRaptorRed, za uważne czytanie prologu. Dla Zaczarowaneej Oli, za krytykę i komentarze.

poniedziałek, 1 września 2014

1. RODZICE

Los ma to do siebie, że kieruje się swoimi kaprysami.


Hermionie od początku nie podobał się pomysł eskapady do ministerstwa. Było tyle innych wyjść z tej sytuacji! Potem jeszcze przez wiele tygodni pluła sobie w brodę, że nie stanęła na chwilę i spokojnie zastanowiła się nad innymi możliwościami.
Oczywiście, jak się okazało, ten wypad przyniósł coś dobrego. Świat dowiedział się, że Voldemort naprawdę żyje.
„On zawsze żył… Teraz tylko ma swoje ciało!” – pomyślała gorzko.
Niestety, nie obyło się bez ofiar. Syriusz – dopiero niedawno odzyskany ojciec chrzestny Harrego – wpadł za Zasłonę. Zostały po nim tylko wypalone miejsce na drzewie rodowym Blacków. Nie tylko Wybraniec coś stracił… Również ona została czegoś pozbawiona… Dziewczyna wróciła wspomnieniami do chwili, kiedy całe jej dotychczasowe życie runęło w gruzach.
W ciemności korytarze Ministerstwa wyglądały mroczno i groźnie. Panująca wokół cisza była nienaturalna i niepokoiła Hermionę. Każdy zakręt, który musieli minąć przyprawiał ją o skok adrenaliny – za każdym spodziewała się najgorszego.
Gdy wreszcie dotarli do sali z przepowiedniami, miała ochotę śmiać się histerycznie – taką reakcję powodował w niej strach. Z każdym mijanym regałem, napięcie wzrastało. Jeszcze trochę, a znajdą Syriusza. I będą musieli stoczyć walkę ze Śmierciożercami. Dziewczyna spojrzała na każdego ze swoich przyjaciół z osobna i oceniała ich szanse w starciu.
Luna… Na zajęciach zaklęcia wychodziły jej dobrze, jednak nie używała silnych zaklęć w walce. Hermiona myślała o niej jako pacyfistce.
Neville. Chłopak o wielkim sercu, gotowy poświęcić się dla swoich przyjaciół. Oddany. Jednak nie wytrzymałby długiej walki z Śmierciożercą.
Ginny… Chyba najsłabsza osoba z całej szóstki… Wraz z Luną były najmłodsze i najmniej doświadczone. Ale Hermiona wiedziała, że dziennik jej ojca odcisnął na niej piętno. Wydawało jej się, że Ruda boi się walczyć, myśląc, że w ferworze może zacząć używać czarnomagicznych zaklęć.
Ron. Wiele osób myślało, że jest słaby i głupi. „To jednak on ma największe szanse przeżycia…” – dotarło do niej. Gra w Quidditcha wykształciła u niego refleks, zwinność i szybkość, która dawała mu przewagę. Jego zgubą mogła być jednak jego siostra.
Harry… Hermiona wiedziała, że mógł on być najlepszym czarodziejem z nich wszystkich, a jednak miał najmniejsze szanse na przeżycie. Co prawda, większość Śmierciożerców schodziłaby mu z drogi, jednak któryś na pewno wezwałby swojego pana. I to byłby kres Wybrańca.
„Nie zdołam ich wszystkich uratować…” – pomyślała z rozpaczą panna Granger.
Walka rozpętała się szybciej niżby tego chcieli. Wszyscy uczniowie walczyli dzielnie, jednak dość szybko zostali złapani. Nagle Hermiona zauważyła osobę, której wolałaby już w życiu nie widzieć. Kobieta zmieniła się, odkąd dziewczyna ostatni raz ją widziała. Jej włosy zmatowiały i były skołtunione. Cerę miała zszarzałą, a na twarzy widoczne były zmarszczki. Bellatrix uśmiechała się złowróżbnie. Na razie nie dostrzegła jeszcze Hermiony, która wiedziała, że Bella jest jedyną osobą, która w stanie jest ją rozpoznać. Może nie jedyną – był jeszcze jej ojciec, którego na szczęście nie miała okazji widzieć, odkąd uciekła z domu.
Mimo że Hermiona wiedziała, że nadszedł jej koniec – nie miała właściwie żadnych szans, na przeżycie – spuściła głowę, by jej twarz zasłaniały długie włosy. Modliła się o to, żeby Lestrange jej nie rozpoznała… Właściwie żaden bodziec zewnętrzny do niej nie docierał. Nie słyszała rozmowy Harrego z Lucjuszem. Nie czuła rąk Śmierciożercy oplatających ją ciasno po tym, jak upadła na kolana. Przestała wyczuwać w ustach metaliczny posmak krwi. Czas się dla niej zatrzymał.
Przybycie członków Zakonu Feniksa pamiętała jak przez mgłę. Białe błyski, niewyraźne krzyki. Przytrzymujący ją Śmierciożerca aportował się. Upadła na mokrą, wilgotną podłogę, która tak bardzo przypominała jej tę, na której leżał mężczyzna, którego zabiła osiem albo dziewięć lat temu. To ją ocuciło. Nagle poderwała się na nogi i rozejrzała po komnacie. Odżył w niej instynkt, który wypracowała w dzieciństwie. Poczuła, jak na nowo wstępują w nią siły. Znała je – nie były one naturalne – pochodziły z głębi jej serca z fragmentu nieczułego jak kamień.
Zaczęła walczyć – rozbroiła i ogłuszyła jednego ze Śmierciożerców, drugiego spetryfikowała i posłała na trzeciego, obu unieruchamiając. Nie używała jednak czarnej magii. Pilnowała się, by nie użyć żadnego śmierdzącego – jak to określał Ron – zaklęcia. W pewnym momencie zauważyła bardzo silne i częste błyski niedaleko siebie. Spojrzała w tamtym kierunku i dostrzegła Bellatrix. Kobieta również zwróciła uwagę na dziewczynę. Nagle się zatrzymała i znieruchomiała. Po chwili uskoczyła jednak przed czerwonym promieniem mknącym w jej stronę. Sama machnęła różdżką.
– Avada Kedavra! – wrzasnęła, posyłając zielony płomień w kierunku Syriusza.
Hermiona wiedziała, że nie uniknie on zaklęcia zanim jeszcze ono do niego dotarło. Wszyscy nagle zamarli. Zapadła cisza, którą w końcu przerwał szaleńczy rechot Bellatrix.
– Zabiłam Syriusza Blacka! Zabiłam Syriusza Blacka! – nuciła, biegnąc w kierunku wyjścia.
– Nie! – donośny, rozpaczliwy i w pewnym sensie pierwotny krzyk wyrwał się z krtani Harrego. Jednak Hermiona nie podbiegła, by go zatrzymać, gdy ruszył w pogoń za morderczynią. Stała w miejscu, a w jej głowie tkwiła tylko jedna myśl: „On się dowie…” 
Hermiona wiedziała, że jej ojciec powrócił już w pełni sił i, że pewnie niedługo do niej zawita, by ją ukarać... Spojrzała za okno. W Londynie padał właśnie deszcz, gdzieś bliżej horyzontu błyskało. Odwróciła się w kierunku drzwi i wyszła przez nie. Zeszła na dół, do salonu. Zacisnęła ręce w pięść, tak mocno, że palce zbielały z braku krwi.
– Mamo, tato – odezwała się. – Wiecie, że okłamałam was co do śmierci moich rodziców. Teraz Voldemort powstał, wszyscy czarodzieje już o tym wiedzą. Niestety, wplątałam się w jedną nieprzyjemną sprawę i podczas walki w Ministerstwie jedna ze Śmierciożerczyń mnie rozpoznała.
– Wiemy to kochanie, już nam to mówiłaś – powiedziała pani Granger. Nie było po niej widać upływu lat. Wyglądała dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy na jej progu zjawiła się Hermiona.
–Tylko, że on może chcieć mnie odnaleźć i... Zabić. – powiedziała zwieszając głowę.
– Ktoś z czarodziei na pewno nam pomoże... – Jane wierzyła, że magia to lekarstwo na wszystko.
– Nie! – wykrzyknęła nagle Hermiona. – Ja się śmierci nie boję. Boję się o was. Kocham was… – dokończyła znacznie ciszej niż zaczęła.
– My ciebie też, słoneczko – odezwał się po raz pierwszy pan Granger.
– Dlatego mi wybaczcie… Obliviate.
Gdy Hermiona, spakowawszy się najpierw, opuściła dom, podeszła na przystanku Błędnego Rycerza. Wsiadła i zapłaciła za bilet. Przejechała kilkanaście przystanków, aż zatrzymała się przed stacją Kings Cross. Weszła do środka. Szybkim krokiem doszła do filaru znajdującego się w 3/4 odległości między 9 a 10 peronem. Rozejrzała się, a następnie przeszła na peron 9 i 3/4. Czekała godzinę na ekspres Londyn – Hogsmade. Kupiła bilet, odszukała przedział i skuliła się na wolnym miejscu przy oknie. Po pewnym czasie usłyszała jak drzwi się odsuwają. Przez szczelinę wszedł chłopka w czarnej szacie i bezceremonialnie rozsiadł się na kanapie naprzeciwko Hermiony. Przyjaciółka Harrego postanowiła zignorować tą osobę, jednak nie do końca się jej to udało.
– Voldemort cię szuka.
– Odkryłeś Amerykę Malfoy... – chciała coś dodać, ale chłopak jej przerwał.
– Jeżeli się nie mylę zrobili to chińczycy...
– Malfoy, Voldemort cię szuka.
– Toś wymyśliła! – prychnął.
– Leć do niego! – powiedziała, wstała i wypchnęła chłopaka za drzwi. Gdy upewniła się, że Draco już nie wróci, usiadła z powrotem na swoim miejscu i wyciągnęła „Historię Hogwartu” – była to książka, która pozwalała jej się odstresować.
Odłożyła lekturę, kiedy zauważyła w oddali światła Hogsmade. Spakowała się szybko i odetchnęła głęboko. Gdy pociąg zatrzymał się, wyszła z przedziału, a następnie wysiadła z pociągu.
– Panno Granger! Proszę ze mną! – krzyknął Dumbledore, który wyszedł po Hermionę na stację w wiosce.
– Dziękuję profesorze, że zgodził się pan mnie przyjąć – powiedziała dziewczyna, gdy tylko zbliżyła się do siwowłosego staruszka.
– Na Hogwart zawsze można liczyć! – Uśmiechnął się. Hermiona dostrzegła w tłumie Malfoya, który zmierzał w kierunku wyjścia z peronu. „Ciekawe co on tu robi?” – pomyślała.
– Muszę z panem porozmawiać. W cztery oczy! – powiedziała akcentując liczebnik.



Dla Dramione... Za moją pomyłkę.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Prolog

Mówią, że każde życie jest równie cenne. Czasami jednak trzeba wybrać…

Od klęski Voldemorta – po konfrontacji z, wówczas trzyletnim, Harrym Potterem minęły trzy lata. Mroczny Lord nie zginął, mimo poglądu, jaki podzielali właściwie wszyscy czarodzieje. Kawałek jego duszy pozostał żywy i wszczepiał się w różne istoty. Voldemort w tych zastępczych ciałach nie posiadał właściwie żadnej siły magicznej. Nie przeszkadzało mu to jednak dalej rozbudowywać swojego „mrocznego imperium” – jak nazywała Śmierciożerców jego Córka.
 Na środku ciemnego, wilgotnego lochu stała roztrzęsiona, siedmioletnia dziewczynka. Naprzeciwko niej, dumnie wyprostowany, znajdował się jej ojciec. Ubrany był w nowe, czarne szaty, które w ich świecie – świecie czarodziejów – symbolizowały zapomniane już zło i terror. Między nimi, na zimnej, ubrudzonej krwią posadzce, leżał mężczyzna. Jego stan można było określić jednym słowem – umierający.
Miał podbite oko, które było właściwie niewidoczne spod opuchlizny. Jego wargi były przecięte w wielu miejscach, a z rany na policzku ciągle powoli sączyła się krew. Zamiast nosa miał jedną wielką krwawą miazgę. Palce dłoni miał powykrzywiane w różne strony, a jednego, wskazującego prawej ręki brakowało.
Mężczyzna ten był członkiem Zakonu Feniksa. Skulony, oczekiwał śmierci. Wiedział, że zawiódł jasną stronę… Miał zabić dziewczynkę, która teraz była jego katem. Zabić córkę Voldemorta…
Nagle w cichym jak dotąd pomieszczeniu (jedynymi słyszalnymi wcześniej dźwiękami był cichy płacz siedmiolatki i ciężki oddech umierającego mężczyzny) rozległ się wzmocniony i zwielokrotniony przez echo głos.
– Zabij go! – Voldemort zwrócił się do swojej córki. To ciało miało dość piskliwy głos, co mogło się wydawać śmieszne, jednak takie nie było. Było przerażające.
– O–ojcze... Proszę... Ja… Ja nie chcę! – wyjąkała dziewczynka, ściskając nerwowo w dłoni różdżkę.
– Potrzebujesz motywacji! – Voldemort zarechotał. – Nie mazgaj się! – wrzasnął nagle. – Zabij go, albo córkę Zabinich spotka śmierć. Wybieraj!
– Nie! – z krtani siedmiolatki wydobył się zduszony okrzyk. – Nie Mela! – wykrzyknęła w ciemność lochu. Po chwili wahania spojrzała w oczy mężczyźnie, którego miała zabić. Zobaczyła w nich cierpienie i determinację.
            –Avada Kedavra – szepnęła.

***

– Mela! Żyjesz! – wykrzyknęła córka Voldemorta, gdy ta weszła do jej pokoju.
– Tak, żyję – odpowiedziała Melania pocieszająco i podbiegła do leżącej na łóżku siedmiolatki. – Nie płacz… Uspokój się… Już ci lepiej? To dobrze. A teraz powiedz mi, co twój tata kazał ci zrobić tym razem?
– Zabić... – wyjąkała przez łzy jej przyjaciółka.
– Przecież już musiałaś to robić?
– Człowieka... – dopowiedziała.
Taka informacja zaszokowała ośmioletnią córkę Zabinich. Obie dziewczynki były bardzo dojrzałe, jak na swój wiek. Wymagało tego od nich otoczenie, w którym żyły. Codziennie wiedziały trupy torturowanych ludzi. Niejednokrotnie same musiały torturować. Poznały co to śmierć. Ale nigdy nikt nie kazał im zabić człowieka. Aż do dziś.
– Muszę stąd uciec… – wyjąkała córka Mrocznego Pana. – Nie dam rady… Wybacz! – powiedziała. Przez chwilę obie milczały.
– Pomogę ci. Dokąd uciekniesz?– odparła jej najlepsza przyjaciółka.
– Poznałam kiedyś Jean... Jest mugolką. Ona się mną zajmie! – W oczach dziewczynki trzydziestoletnia kobieta, która pomogła jej, gdy kiedyś zgubiła się w Londynie, była lekarstwem na wszystkie nieszczęścia. Wydawało się jej, że mimo tego, że Jean nie mogła czarować, była w stanie zrobić wszystko i zapewnić jej bezpieczeństwo.
Siedmiolatka już od dawna przygotowywała ucieczkę. Nauczyła się nawet zaklęcia lokalizującego, dzięki któremu wiedziała, gdzie miesza Jean. Wiedziała jednak, że jej ucieczka spowoduje furię Voldemorta, dlatego do tej pory nie wprowadzała tego planu w życie.
– Pomogę ci. Chodź za mną… – powiedziała Mela i wstała.
Dziewczynki wyszły z pokoju na szary, mroczny korytarz, gdzieniegdzie tylko rozświetlony nikłym światłem, jakie dawały pochodnie. Na palcach zeszły na parter i wyszły przez masywne, drewniane drzwi. Znalazły się w ogrodzie.
– Gdzie idziecie? – zapytała Belatrix Lestrange, która niespodziewanie pojawiła się za ich plecami.
– Do ogrodu, chcemy się przewietrzyć – odpowiedziała pewnie i butnie Mela.
– Coś wam nie wierzę! – wysyczała czarownica. – Pójdę z wami. Nie chcemy przecież, by córce Czarnego Pana coś się stało... – zawiesiła złowieszczo głos. Dziewczynki wymieniły zaniepokojone spojrzenia.
– Ja już wrócę do rezydencji... Skoro ty zaopiekujesz się Inką... – powiedziała Mela i znikła w gąszczu liści za Bellą. Gdy kobieta wraz z towarzyszącą jej dziewczynką doszły do altanki przy bocznym wyjściu, Bellatrix nagle upadła na ziemię. Z drzew za wciąż jeszcze roztrzęsioną siedmiolatką wyłoniła się Mela z grubym konarem w dłoni.
– Biegnij głupia! – krzyknęła, a Inka się jej posłuchała. Wybiegła przez furtkę, przebiegła kilkaset metrów i zauważyła podjeżdżającego Błędnego Rycerza. Wsiadła do niego czym prędzej.
Podróż minęła w ciszy. Autobus był właściwie pusty, nie licząc szalonego kierowcy i kontrolera, który nie zwracał jednak uwagi na małą dziewczynę. Kilka przystanków później wysiadła. Przez chwilę stała na mugolskim przystanku, by wsiąść do jednego z nadjeżdżających autobusów. Na szczęście w pobliżu nie było nikogo. Wyjechała za miasto gdzie przesiadła się do innego pojazdu. Zawiózł on ją na zadbane osiedle w mugolskiej dzielnicy. Podeszła do jednego z niebieskich domów i zadzwoniła. W duchu odetchnęła z ulgi. Udało jej się dotrzeć na miejsce.
– Dziecko! Co ty tu robisz? – Po chwili oczekiwania w drzwiach pojawiła się wyglądająca na trzydzieści lat kobieta.
Miała brązowe, kręcone włosy i dobroduszną twarz. Jej oczy, koloru kasztana, zazwyczaj patrzyły na świat z miłością, jednak obecnie były zamglone – Jean dopiero co wstała. Świadczył zresztą o tym jej ubiór – miała na sobie różowy, puchaty szlafroczek…
– Rodzice zginęli... W wypadku. Nie chcę zostać sama! – powiedziała brązowowłosa dziewczynka i przytuliła się do kobiety. Zdezorientowana Jean odruchowo przytuliła siedmiolatkę. Przez moment zastanawiała się co powiedzieć.

– W takim razie... Eh... Wejdź, zrobię ci kakao.


Dla Edge, za motywację i śliczny szablon.